czwartek, 27 września 2012

Szczęście w nieszczęściu. Historia pewnego Marudy.



Każdy na pewno ma w swojej rodzinie jakiegoś marudę. My mamy ich paru i w zależności od tematu zawsze jakiś jest aktywny. Często tym marudą jestem ja, jeszcze częściej Sprężyna, ale oczywiście jej- z racji wieku, maruderstwo uchodzi płazem, nie to co mi. Dzisiaj napisze o Marudzi przez duże M i chociaż jest to istotka płci żeńskiej to przydomek jest na tyle trafny, że nie planujemy go zmieniać. Kotka Maruda, była gratisem dołączona do naszej działki. Poznaliśmy ją jako pierwszą ze wszystkich otaczających nas sąsiadów. Swoim miauczeniem potrafiła nawet nieskorego do zwierzęcych miłości, mego męża, nakłonić do przerycia całej zawartości samochodu w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia, żeby cytuję „ Ten kot już się w końcu zamknął”- ja nie osiągnęłam takich zdolności manipulacyjnych po paru latach małżeństwa jak kot w ciągu paru minut! Oczywiście nie było to jednorazowe marudzenie, po czasie okazało się, że Maruda marudzi nawet jak jest objedzona. Po prostu wygląda na to że jest gadułą. Kotka bardzo nas polubiła, zresztą z wzajemnością, dlatego postanowiliśmy po wprowadzeniu się do domu zająć się nią dokłądniej. Niestety nie możliwe jest wprowadzenie Marudy na nasze salony, gdyż moja mam jest uczulona na koty, a jej ataki astmy są na tyle silne, że mogłoby się to źle dla niej skończyć, dlatego kot pozostał na dworze. Parę razy dziennie przychodzi coś zjeść, powygrzewać się na słoneczku, połasić i pomarudzić. Po wstaniu rano drugim po twarzyczce Sprężyny jest widok pyszczka Marudy wystającego z za framugi drzwi balkonowych.
Przyzwyczaiłam się do niej bardzo i czasem kiedy pomyślę co musiała w swoim życiu przejść to mam dla niej duży podziw. Nie raz widziałam jak odpierała atak psów, lisów czy kun, a zważając na to, że w naszym lesie są też dziki i jenoty, to strach myśleć z kim (szczególnie zimą) musiała sobie dawać radę . Niestety z jednej z walk nie wyszła bez szwanku. Zimą tego roku zaatakował ja pies sąsiadów i od tego czasu kuleje na przednia łapę.Ze swoim kalectwem radzi sobie fenomenalnie, skacze po płotach, biega jak perszing, a myszy łapie zawodowo. Niestety parę dni temu przyszła do nas w nienajlepszym stanie. Na poważnie spuchniętej, kulawej łapce, miała dwie spore rany. Nawet mój maż nie dyskutował ze mną i zgodził się zawieść kotkę do weterynarza. Okazało się, że wdało się zakażenie i konieczna jest kuracja antybiotykowa, połączona ze zmianami opatrunku. Co było robić. Po powrocie do domu zamknęliśmy Marudę na niewykończonym pierwszym piętrze domu. Wyglądała na zachwyconą. Mruczała, położyła się na swoim nowym legowisku, i ze spokojem pozwoliła opatrzyć rany. Rano okazało się, że uciekła!!! Nie mam pojęcia jak to zrobiła, bo wszystkie okna i drzwi były pozamykane, jedyna droga ucieczki to dziury między dachem a ścianą, ale musiała w takim razie skoczyć na łeb na szyję z pierwszego pietra bo żadnych wykuszy, balkoników itp. u nas nie ma. Po prostu gładka ściana. Nawet nie wiecie jak się denerwowałam czy jej się nic nie stało. Na szczęście popołudniu przykuśtykała do nas i pozwoliła się ponownie opatrzyć. Nie wiem jak będzie z regularnym podawaniem antybiotyków, bo drugi raz nie planuje jej zamykać. Okropnie się nią martwię, szczególnie, że podczas wizyty u weterynarza okazało się, że Maruda jest znowu w ciąży! Już chyba trzeci, czy czwarty raz w tym roku! Jest wycieńczona chorobą, ciążą i teraz jeszcze skokiem z wysokości :/
Tutaj widać jak mocno ma spuchniętą łapkę :(
Ale żeby nie było tylko pesymistycznie to pokaże Wam co wczoraj wykopałam w naszym ogródku :) tym samym tłumacząc tytuł mojego postu.
Jak to mój tata powiedział po obejrzeniu podkowy: "Teraz złotolem i nad kominek" ;) Mam nadzieję, że trochę tego szczęścia przejdzie na zdrowie naszego Marudy!
Domek jest już piękny, biały, styropianowy. Zaczęłam już nawet planować Bożonarodzeniowe dekoracje, ale co się dziwić, kiedy podczas zmywani naczyń człowiek patrzy przez okno, a tu z nieba lecą białe kulki. Istna zima- styropianowa ;) Proszę zobaczyć, jak faceci dbają o środki bezpieczeństwa na budowie. A ja się dziwie Marudzie, że skoczył z pierwszego piętra, jak ludzie takie wygibasy wyczyniają. 
Mamy już kominek, który grzeje przyjemnym ciepełkiem. Więc: styropian + ogrzewanie = powrót Sprężyny!!!:)  Ale się za nią stęskniliśmy!!!
 
Trzymajcie kciuki za zdrowie Marudy.
Do kolejnego przeczytania!

poniedziałek, 24 września 2012

Szybki post i mchowe drzewka


Hej dziewczyny ! Wskakuje tu tylko na chwilkę, bo to co dzieje się ostatnio na naszym terenie jest...jest...aż nie mogę znaleźć słów. Zbliża się jesień a wraz z nią chłód, my wciąż  nie mamy pieca, drzwi wejściowych (zamiast nich stoi płyta wiórowa), ocieplonego domu, wyregulowanych okien i naprawdę bywa ziiiimmnnnoo. Kiedy ma się małego bąbla, a temperatura w domu spada do 15 stopni naprawdę nie jest wesoło. Pomimo ogromnej energii Sprężyny i wiecznego jej "bycia w ruchu" nasza pociecha ma zimne łapki, dlatego postanowiliśmy ostro zadziałać. Ulka została wywieziona do dziadków, a my porzuciliśmy prace estetyczno-wykończeniowe na korzyść montażu kominka i ocieplania budynku. Wszystko byłoby w porządku gdyby nie fakt, że musieliśmy zostawić na trzy- cztery rozgrzebaną kuchnie, rozgrzebaną pracownie, do połowy wyszlifowane i pomalowane meble, a wśród tego bałaganu stoi kominek nie do końca zmontowany, gdyż w dzień ocieplamy dom a dopiero wieczorami montujemy palenisko. Na szczęście w łikend odwiedzili nas goście, bo inaczej byśmy zupełnie zwariowali. Ogarnęliśmy co nieco przestrzeń, narobiliśmy smakołyków i spędziliśmy cudowne dwa dni spacerkując, śmiejąc się i wspominając. Goście jednak wyjechali, a my wróciliśmy do bałaganu i ciężkich prac. Pozostały natomiast zdjęcia i parę dekoracji, które na szybcika zmajstrowałam z okolicznych habździ ;) Dlatego zapraszam na fotorelację i obiecuję, że na raty będę nadrabiać zaległości blogowo- komentarzowe.





Pozdrawiam i wysyłam apel o picie naszego zdrówka :) bo przy takim chłodku przydadzą się pozytywne fluidy :)


piątek, 14 września 2012

Kto rano wstaje temu Pan Bóg daje




Są w moim charakterze (albo raczej charakterku ;) ) miejsca które chętnie poddałabym modyfikacji. Kilka z tych niedociągnięć to błahe sprawy, ale mam też sporo poważnych przywar. Z niektórymi nauczyłam się żyć, z wieloma walczę do teraz, ale jest też grupa którą udało mi się wyplenić (robiąc tym samym miejsce dla kolejnych niechcianych gości). Jednym z czołowych działaczy komitetu „Denerwujące Przywary” jest popularne powszechnie- lenistwo. Mam w zanadrzu parę rodzajów tego utrudniacza: lenistwo ciężkiego tyłka, lenistwo sprzątaniowe (chyba najbardziej popularne), lenistwo towarzyskie, lenistwo twórcze, lenistwo kulinarne, lenistwo Spreżynowe, i wiele wiele innych lenistw. Dzisiaj jednak skupię się na lenistwie rannym, bo ostatnio dokucza mi bardziej dotkliwie niż było to kiedyś. A dlaczego? Kiedy wstaje rano moim oczom ukazuje się zapychający dech w piersi widok.




Za każdym razem zatyka mnie z wrażenia, w oczach pojawiają się łzy wzruszenia i powoli dociera do świeżo obudzonego mózgu informacja, że to jest nasz domek, że tak pięknie mieszkamy i że podobnymi widokami będę mogła się raczyć aż do późnej starości. Już zaczynam odfruwać z radości, czuje jak moje papcie (po poznańsku) unoszą się nad panelami, gdy z okolic żuchwy dochodzi mnie mało przyjemny dźwięk. Potem ciepły, korpulentny serdelek ląduje w moim oku, a broda dostaje sporą dawkę mokrego ślimara. Wytrącona z rajskiej wędrówki patrzę w kierunku swoich rąk i coraz to intensywniejszych dźwięków „yyyyyyy...YYY!!!!” połączonych z ciągnięciem za włosy (moje włosy!!!) i widzę Sprężynę! No tak, to już po delektacji otaczającym mnie światem. Wtedy pojawia się myśl, że gdybym wstała razem z mężem to miałabym czas na osobistą, prywatną herbatkę w towarzystwie porannego światła i dźwięków budzącej się przyrody. Czas  tylko dla siebie. Ale moje ranne lenistwo niestety co dzień zwycięża, a wystarczyłoby zwlec się z łóżka pół godziny przed pobudką Ulki i już dzień zacząłby się milej, a ja mogłąbym odfajkować likwidację jednej z przywar. Macie jakieś sposoby na ranne wstawanie? Mój tata, szalony wynalazca, o którym wspominałam już wcześniej, tutaj, za czasów studenckich musiał podczas wakacji wcześnie się budzić. Przychodziło mu to równie trudno co mi teraz, ale jego profil studiów (konstruktor maszyn) zobowiązuje... On poradził sobie z tym problemem następująco: podłączył budzik do pompy  w studni, wąż ogrodowy przerzucił przez okno sypialni i zabezpieczył tak żeby trudno go było wyjąć. Kiedy zegarek dzwonił, pompa się włączała, a mój tata wiedział, że ma tylko minutę na wyskoczenie z łóżka i wyłączenie mechanizmu. Jednak po takim mało przyjemnym biegu, do mokrego i chłodnego ogrodu, szybko wskakiwał z powrotem pod pierzynkę, żeby się ogrzać, a wraz z ciepełkiem wracał problem snu. Myślę jednak, że mój M. nie zaufałby mi na tyle, żeby ryzykować powódź w nowo wymalowanym pokoju, więc jeśli macie jakieś triki na ranne wstawanie to chętnie wypróbuje. A teraz parę fotek z naszego poranka.




 

Ostatnio przez nasz domek przewija się sporo ludu, dlatego muszę trochę się nagłówkować co tu upichcić. Ma być w miarę szybko, smacznie, efektownie, ale żeby składniki były proste do kupienia, gdyż głównie to M. robi zakupy... Musiałybyście słyszeć o co on mnie pytał kiedy kazałam mu kupić chrzan do ogórków i ILE go przyniósł w efekcie !!!
Do naszych prywatnych hiciorów należy Czosnkowa sałatka pomidorowa. Z pozoru wydaje się mało ciekawa, ale naprawdę jest pyszna i chociaż nie ma w niej nic odkrywczego to takie połączenie składników daje cudowne doznania. 

Czosnkowa sałatka pomidorowa


Pomidory sparzyć, zdjąć skórkę i pokroić na grube plastry, na wierzch utrzeć żółty ser (gouda, edam rycki, jakiś zwyczajny, nie słodki). Polać sosem (przed samym podaniem!!!). Na wierzch koniecznie położyć listek świeżej bazylii.
Sos czosnkowy: pół na pół majonezu i jogurtu (gęstego np. bałkańskiego) z dużą ilością świeżego, sprasowanego czosnku, sól i pieprz.
Można ją również przygotować w formie koreczków (i ja chyba taką wersje wolę). Gruby plaster żółtego sera, na to cząstka pomidora, kleks z sosu czosnkowego (tylko w tym wypadku daje sam majonez bez jogurtu) i listek bazylii na wierzch, wszystko nawleczone na wykałaczkę. Mniami.

A na deser zapraszam na 

Czekoladowe tiramisu z pysznym kremem Baileysowym. 


* 250 g serka mascarpone
* 200ml śmietany kremówki
* tabliczka czekolady gorzkiej
* 1/2 tabliczki mlecznej czekolady
* 30g cukru waniliowego (ja dodaje do smaku)
* 3-4 łyżki likieru Baileys
* esencja z kawy
* biszkopty

  1. Cukier i czekolady rozpuścić w garnku, albo w kąpieli wodnej.
  2. Ostudzić.
  3. Dodać 2-3 łyżki likieru.
  4. Serek mascarpone ubić ze śmietaną na puszysty krem. Powoli dodawać czekoladową maź, wciąż ubijając.
  5. Krem zrobi się dość rzadki dlatego trzeba włożyć go do lodówki.
  6. Biszkopty nasączyć esencją z kawy z dodatkiem reszty likieru.
  7. Układać piętrami, raz biszkopty, raz krem. Przed podaniem włożyć na chwilkę do lodówki.
 Życzę smacznego i łatwego we wstawaniu łikendu;)



środa, 12 września 2012

Dziupla



 
Jeszcze parę miesięcy temu mieszkaliśmy z M. i sprężynująca Sprężyną w kawalerce o oszałamiającym metrażu 28m2. Maleńki pokój z łazienka i kuchnią, był dla nas schronieniem przez trzy lata i chociaż nie było to łatwe to udomowiliśmy i pokochaliśmy to miejsce. Okna wychodziły tylko na ulicę Głogowską (dla mieszkańców Poznania wszystko jest w tym momencie jasne, dla niewtajemniczonych- jest to jedna z głównych ulic stolicy Wielkopolski), więc ruch za oknami był olbrzymi: tramwaje, ciężarówki, motory, karetki i niedaleko stacjonujące pogotowie MPK. Nie było możliwości oglądania telewizji nawet przy uchylonym oknie. Po pierwszej przebytej zimie w naszej kawalerce zabrałam się za sprzątanie mikrusowego balkoniku. Już po paru szurnięciach miotłą zaczęłam się intensywnie rozglądać z pytaniem skąd się wzięło tutaj tyle ziemi!??? Doniczki stały nienaruszone, a drugie piętro przecież nie pozwala na dostanie się tego typu zanieczyszczeń ?! Po uzbieraniu dwóch czubatych szufelek czarnego „piachu” dotarło do mnie co to za proszek na moim balkonie. Spaliny, sadza, smoła- zwał jak zwał, po prostu syf wydobywający się z samochodów i kominów. Koszmar! Wszystko było ubrudzone: okna, rośliny, balustrada, a wiklinowa mata, którą wyłożyłam nasz balkon wręcz kleiła się od sadzy. Takich trudności było wiele, ale była to NASZA dziupla (jak ją pieszczotliwie nazywaliśmy). Pierwsze mieszkanko zakochanej, młodej pary. Nie było łatwo tam żyć we dwójkę, a co dopiero gdy pojawiła się Ulka, ale do teraz z rozrzewnieniem wspominamy tamten czas. Kiedy pierwszy raz przekroczyliśmy progi mieszkania, znajdowało się w opłakanym stanie. Dzięki ogromowi pracy jaki w nią własnoręcznie włożyliśmy, stała się przytulnym azylem, który dał nam mnóstwo wspaniałych wspomnień. Dlatego poświęcam ten post naszej Dziupli przy ulicy Głogowskiej, na wspomnienie której kręci mi się łezka w oku. Wybaczcie jakość zdjęć, ale jak się domyślacie nie były one robione z myślą o publicznej prezentacji.






 A na koniec okienna dekoracja „Jesień 2009” prosto z ulicy Głogowskiej.


 Pozdrawiam i życzę miłego wieczoru, pełnego wspomnień o minionych jesieniach.

Wyróżnienia



Na wstępie chce baaarrrdzo podziękować Doranma oraz Patrycji z  Meine kleine Welt  za przyznanie mi wyróżnień. Bardzo dużo dla mnie znaczy taki prezent, bo dzięki podobnym gestom nabieram wiary w siebie i w mojego bloga. Jeszcze raz dziękuje dziewczynki. 1000 buziaków dla Was  !!! Nie wiem jakie są dokładne zasady które obowiązują po otrzymaniu wyróżnienia, ale z tego co się domyśliłam to powinnam przesłać nagrodę dalej. Ponieważ od 2009 roku obserwuje blogi wnętrzarskie, domowe, rodzinne itp. Panie które mnie inspirowały od lat są już tak zarzucone wyróżnieniami, że ich nie będę już wymieniać, ale chciałam zwrócić uwagę na jeden blog, taki który dopiero (tak jak i ja) zaczyna raczkować Moje wnętrzarskie ja. Naprawdę świetne i nietuzinkowe pomysły.



Myślę, że jest to też odpowiednie miejsce do przesłania ogromnych całusów podziękowaniowych dla wszystkich odwiedzających mnie blogomaniaków. Jestem szczęśliwa jak małe dziecko z każdej notki pod moim postem, z każdego nowego obserwatora i z każdego otrzymanego maila. Dla Was uśmiech od mojej Sprężyny, no i rzecz jasna ode mnie :)  

piątek, 7 września 2012

Natura wiewióry


Szperając po Waszych blogach doszłam do wniosku, że zdecydowana większość przesiaduje aktualnie w kuchni. Nie ma się czemu dziwić w końcu nie raz udowodniłyśmy, że mamy w sobie sporo ze zwierzaka, zazwyczaj ukazujemy się od strony lwic, kocic, kwok, czy przy niskim ciśnieniu żółwi, a na jesień stajemy się wiewiórami. Kupujemy wagony jedzenia i przebierając nimi zgrabnie w swoich małych łapkach przerabiamy na słoiki, woreczki, buteleczki itp. Dobrze, że ewolucja definitywnie zniszczyła w nas chęć do zakopywania wytworzonych przetworów, bo to dopiero by było! Nieodparta chęć zadołowania słoika z powidłami, a na wiosnę przekopywanie trawnika z pytaniem „Gdzie ja to kurna zakopałam???”. Oczywiście ja również należę do grona szczęśliwych wiewiórek dlatego dzisiaj przy pomocy męża przytachałam do domu bagażnik jedzenia.


Na targu mój mąż cierpliwie dyszał za moimi plecami „Czy to już ostatni stragan???”, w końcu zaproponował: „Może porozmawiam ze stróżem i wpuszczą mnie samochodem pod stoisko to będziesz od razu ładowała do bagażnika?!”. Na to pan sprzedawca „Lepiej niech pan skołuje tira”(rubaszne chichoty). Oni sobie miło pogawędzili, a mi zapaliły się lampki trzeźwości w oczach i zrozumiałam ile czeka mnie pracy, żeby to wszystko przerobić! Ale co mi tam, w końcu jestem wiewiórą! Dołóżcie mi jeszcze 2 kilo ogórków! A teraz wystawiłam wszystko na stół, zrobiłam zdjęcie i....zapał minął, za to pojawiła się chęć na szaleństwo w innej dziedzinie. Nie ważne jakiej, byle nie w kuchennej. Też tak macie???


Właściwie to zakładałam, że będę dzisiaj pisać o naszym salonie, żeby już wciąż nie o tych habździach i trawskach. Zdjęcia nie miały mieć w tle igliwia, czy wątpliwej urody cegły, ale nie da się! Duży pokój wciąż zrobiony tylko do połowy i jeszcze sporo pracy przede mną. Kuchnia jak była niedokończona tak i jest dalej, z tym że teraz doszedł jeszcze bałagan przetworowy. Do tego z wiewióry płynnie przeszłam w żółwia i ruszam się niczym przysłowiowa mucha w smole. Dobrze, że parę dni temu wysprzątałam dworną stronę domu, bo przynajmniej to mam z głowy. W takim razie przedstawiam fotorelację z mojego tarasiku kuchennego, o którym już wcześniej wspominałam o tutaj.




 Moja natura wiewióry znowu się odezwała, więc lecę wykorzystać sytuacje, żeby znowu nie włączył mi się jakiś żółw czy mucha, albo inny ślimar.

P.S. Dziękuje Wszystkim za komentarze. O wiele przyjemniej jest mi na tej pipidówce z Wami :)

środa, 5 września 2012

Habździowe wianki i walka z robalami




Jak już pisałam wcześniej lubię, a właściwie uprawiam nałogowo, zbieranie dóbr natury, które mój mąż bezlitośnie nazywa „habździami”. Jesień jest idealną porą dla tego typu zbieractwa i jednocześnie wspaniałym czasem na rozwój zainteresowań florystycznych. Na szczęście dla mnie, a na nieszczęście dla mojego męża, nasz dom jest otoczony wszelkiej maści chwastami, dzikimi kwieciami, krzaczurami itp. dlatego nie musiałam za daleko odchodzić żeby zebrać wspaniałe okazy habździ i upleść z nich dwa wianki.



Jak widać na zwiedzających nie musiałam długo czekać...


Na tym puchatym wianku miał siedzieć ozdobny ptaszek, ale niestety nie mogę go znaleźć (jak większości potrzebnych TU i TERAZ rzeczy).

   
Oprócz habździ typowo ozdobnych nazrywałam również przydatną w zwalczaniu szkodników bylice piołun. Niestety, jakiś czas temu do moich świeżo wykiełkowanych kapust ozdobnych przypiął się bielinek kapustnik i zanim się obejrzałam pożarł młode sadzonki co do ostatniego listka. 

 
Może kolega Bielinek Kapustnik za bardzo przejął się drugim członem nazwy mojej kapusty tj.„ozdobna” i postanowił z liści zrobić serwetki richelieu. Nie wiem. W każdym razie ozdobna to ona nie jest, ni w ząb. Mam jednak nadzieję, że po moich zabiegach pielęgnacyjnych kapusta stanie się tak okazała, że ludzie będą zjeżdżać z całej Wielkopolski żeby ją obejrzeć. Póki co ozdobne mam wianki, no chyba, że ten niepozorny ślimaczek wszamie nocą więcej niż zakładam.
Już parę lat temu, kiedy miałam problem z mszycami, wyszperałam przepisy na naturalne- domowej produkcji środki do zwalczania szkodników. Roztwór na mszyce zadziałał bezbłędnie. Do dziś go stosuję i jeszcze nigdy się na nim nie zawiodłam. Teraz poszłam za ciosem i postanowiłam w podobny sposób zwalczyć bielinka.
  
Środek do zwalczania mszyc
Tyle samo wody co chudego mleka zmieszać i opryskać zaatakowane rośliny. Mszyce zlepiają się i duszą.

Środek do zwalczania: mszyc, mrówek, bielinka kapustnika, przędziorków, rdzy wejmutkowo-porzeczkowej


300g świeżego ziela bylicy piołun lub (30g suszonego) na 10 litrów wody, moczyć 12 godzin, nie rozcieńczać.
Opryskiwać zapobiegawczo, ale też zaatakowane rośliny. Co do mrówek- pryskać na drogi którymi spacerują

Zabawa w zielarkę nawet mi się spodobała i kiedy poinformowałam o tym mojego M. stwierdził, że takie zainteresowania u wiedzmy to nic dziwnego. Faceci.....!!!! ;)


poniedziałek, 3 września 2012

Szczęście



Macie też takie spostrzeżenie, że człowiek to stworzenie wiecznie niezadowolone? Wszyscy o czymś marzą, do czegoś dążą, ale potem, gdy marzenie się spełnia zamiast cieszyć się sukcesem wymyślamy, co mogło pójść lepiej, szybciej, inaczej... Sama łapie się na tym, że zamiast cieszyć się tym co mam, kombinuje jak by tu ulepszyć, odnowić, rozmnożyć, zamienić itp. Koszmar. Tak nie może być! Po co marzenia, skoro spełnione dają mniej satysfakcji niż te o których się dopiero marzy? Mam wrażenie, że kiedy byłam młodsza umiałam bardziej cieszyć się chwilą. Wdychać zapach powietrza po burzy, słuchać szelestu liści, wpatrywać się w płomienie świec, czy sączyć niespiesznie herbatę i czuć w środku, że to jest właśnie TO co składa się na prawdziwe szczęście. Teraz moje cieszenie prawie zawsze podszyte jest jakimś ALE.


Postanowiliśmy z mężem pozbyć się tego ALEsia i w ramach terapii „Cieszenie się tym co mam” pojechaliśmy ze Sprężyną do sąsiedniej wioski podziwiać okolice. Widok, chociaż nie rozciągał się na nie wiadomo jakie fajerwerki przyrodnicze zachwycił nas swoim spokojem .


 To co zobaczyliśmy nie zostało zakłócone żadnym technicznym rozwiązaniem, a więc podobne lasy i pola musieli oglądać nasi pradziadowie siedząc na drzewie i czekając na obiad, czy kolację.


Potem był spacer i łapanie słońca migoczącego między liśćmi. Biegałam po lesie jak szalona starając się uchwycić jak najlepiej nastrój tamtej chwili. Sierpniowe słońce, Ulka spokojnie śpiącą w swojej spacerówce, M. nieśpiesznie pchający wózek, cisza, błękitne niebo i poczucie, że jeszcze cały dzień przed nami. Cudowne!




 Na koniec tekst pięknej piosenki Anny Marii Jopek, oczywiście o szczęściu

Na dłoni

Tak łatwo z rąk wymyka się
Ucieka wciąż, znika we mgle
A Ty je chcesz na własność mieć
Chcesz zamknąć na klucz
Przed światem schować
Skryć - jak skarb swój
Prywatny skarb... niemożliwe

Bo szczęście to przelotny gość
Szczęście to piórko na dłoni
Co zjawia się, gdy samo chce
I gdy się za nim nie goni

Tym więcej chcesz im więcej masz
Wymyślasz proch, chcesz sięgnąć gwiazd
Lecz to nie to, nie - to nie tak
I ciągle czegoś nam brak do szczęścia
Wciąż nam brak, tak zachłannie brak
Otwórz oczy...

Szczęście to ta chwila co trwa
Niepewna swojej urody
To zieleń drzew, to dzieci śmiech
Słońca zachody i wschody

Więc nie patrz w dal,
Bo szczęście jest tuż obok w nas
W zwyczajnym dniu, w zapachu domu
Wśród chmur, w ciszy traw
Jest blisko nas, blisko tak, blisko tak...

Bo szczęście to przelotny gość
Przebłysk słonecznej pogody
I dużo wie, kto pojął, że
Szczęście to garść pełna wody

Szczęście to ta chwila co trwa
Szczęście to piórko na dłoni
Co zjawia się, gdy samo chce
I gdy się za nim nie goni



Polub mnie