piątek, 27 grudnia 2013

Kuchenka Prawie z Ikei

Witam Wszystkich cierpliwych Podczytywaczy :) Mój ostatni wpis był niezwykle sprinterski ;) dlatego tym razem postaram się Was nie zawieść. Zdjęć mam masę, ale ilość i jakość tekstu niestety zależy tylko od dobrej woli Anielki... :) 
Bohaterką dzisiejszego postu jest drewniana kuchenka. Marzenie o jej wyprodukowaniu zrodziło się w mojej głowie zeszłej zimy jednak jak to często bywa, brak czasu odsuwał realizację projektu z miesiąca na miesiąc aż w końcu przyszła kolejna Gwiazdka, a wraz z nią pomysł na nowo zalśnił w mojej głowie. 
Już chyba na tyle znacie mego męża, że nie zdziwi Was fakt, że M. po prezentacji mojego artystycznego planu (wraz z licznymi inspiracjami internetowymi) rzekł: "Za mało masz pracy, żeby wymyślać sobie kolejną robotę?!" następnie poszedł skąd przyszedł :/ Oczywiście takie zachowanie zadziałało na mnie jak przysłowiowa "płachta na byka" więc jak tylko zamknęły się za nim drzwi walecznym krokiem i z hasłem na ustach: "Teraz albo nigdy" wtargnęłam do garażu. Sprzętów wyrzynająco-zbijająco-skręcająco-klejących mamy pełną gamę, natomiast z szafkami do przeróbki ostatnio jest u nas krucho (zapewne dlatego, że większość mebli zdołałam już przetworzyć ;)). Do dyspozycji pozostał mi nocny stolik (który wydawał mi się za mały) i stara ikeowska komoda, która przeszła trzy rodziny zanim trafiła do naszej graciarni. Ze względu na odpowiednie gabaryty wybrałam opcję numer dwa. Trochę szlifowania, sporo szpachla do drewna, resztki kafelków, jedna płyta ze sklejki, debiutancka przygoda z wyrzynarką (nie wiedziałam, że to takie zrywne stworzenie), biała farba i parę dób z wiórami we włosach i bielą za paznokciami- to przepis na drewnianą kuchenkę z odzysku :)
Na szczęście długo nie musiałam walczyć sama. Mąż mój ukochany kiedy zobaczył akt II w którym główną role obok mnie grała wyrzynarka (a patrząc na to kto kogo prowadził, to chyba jednak ja byłam postacią poboczną...) skapitulował :) Tak więc prezent poszedł również na konto "Wspaniałego tatusia" ;) 
Po podstawowej obróbce komody przyszedł czas na najprzyjemniejszą część aktu twórczego,czyli ozdabianie. Większość dodatków wygrzebałam z czeluści naszych szaf, oczywiście oprócz garnków, których nie toczyłam sama z blachy, tylko zakupiłam w Ikei jako nówki-sztuki :)
Urszulka jest zachwycona prezentem, a my wraz z nią, bo dzięki nowemu mebelkowi mamy więcej czasu dla siebie ;) Zdradzę Wam, że żyję nadzieją, że dzięki temu sprzętowi moje starsze dziecię (a za nim kolejne) przyuczy się do roli nadwornej kucharki i będzie mnie wyręczać w codziennym gotowaniu obiadów. Oczywiście w czasie kiedy Ulka będzie pichcić ja będę pisać nowe posty ;)
Na końcu chciałam wszystkim serdecznie podziekować, za życzenia które od Was otrzymałam i za to, że pomimo moich rzadkich wpisów zaglądacie do mnie, to jest bardzo miłe i motywuje mnie do tworzenia kolejnych postów :) Pomimo fizycznych braków na arenie blogowej, chce powiedzieć, że duchowo jestem wciąż online. Co dzień, a nawet (w związku z nieuniknionymi karmieniami nocnymi ;) ) również co noc, myślę co by tu Wam ciekawego napisać. Wprawdzie dużo z tej mojej duchowej obecności nie wynika :/ bo nowych postów wciąż jak na lekarstwo, ale obiecuje będzie lepiej. Nelka jest coraz starsza i coraz większa (oj tak! ma półtora miesiąca, a nosi śpioszki, które Ulce zakładałam w 3, a nawet 4 miesiącu!!!). Sprężynka robi postępy w nauce Zabawy w Pojedynkę m.in. dzięki najnowszej kuchence ;) 
Szykuje się, że w 2014 roku będę miała więcej czasu dla siebie, czyli i dla Was :) Taka perspektywa cieszy mnie ogromnie, bo niebezpiecznie zaczęło dopadać mnie depresyjne uczucie, że jako jednostka zanikam całkowicie :(
Ściskam Was jeszcze świątecznie i do przeczytania !

wtorek, 24 grudnia 2013

Życzenia


Miał być długi tekst, ale goście tupią ze zniecierpliwienia za moimi plecami ;)
Więc szybko składam wam życzenia spokojnych, wesołych i rodzinnych Świąt !




środa, 27 listopada 2013

Anielka 3.11.2013

Przez dziewięć miesięcy była tak blisko, a jednak dopiero teraz, kiedy można jej dotknąć, pocałować, powąchać, pogłaskać, przytulić... teraz dopiero czujemy, że naprawdę jest z nami.
Żadne słowa nie są wstanie oddać szczęścia, które mnie rozpiera kiedy myślę o naszej czwórce, a duma jaką czuje patrząc na swoje skrzaty, jest nieporównywalna z niczym co dotychczas mnie spotkało. 
RODZINKA - definitywnie to jest to o czym marzyłam całe życie :)
Do przeczytania wkrótce !

wtorek, 3 września 2013

Zregenerowany salon i szaleństwo mirabelkowe

Zgodnie z obietnicą przedstawiam nasz wybielony salon :)
Muszę przyznać, że sporo się przy nim narobiliśmy, a to głównie dlatego, że z odnowieniem większości mebli trzeba było zdążyć w niecałe dwa tygodnie. Zważając na mój stan i na to, że M. nie wziął jeszcze ani jednego dnia urlopu, a po powrocie z firmy głównie zajmował  się pracami budowlanymi to nadzwyczaj szybko daliśmy radę odszlifować i odmalować uzbierane graty :)  Nawału pracy nie wytrzymała tylko szlifierka. Przy zdzieraniu kredensowej warstwy lakieru przestała trzymać papier :( W związku z powyższym  widoczny na pierwszej fotce stary kredens jest pobielony tylko en face, natomiast profile i wnętrze pozostawiają wiele do życzenia... ale i tak jestem zadowolona :) Pod papier ścierny i pędzel poszły również stolik, szafka pod telewizor, komoda i szafa na książki, stół oraz jedno krzesło (pozostałe trzy muszą poczekać na nowe życie szlifierki). 


Najwięcej zastanawiałam się nad reanimacją (bo w jego przypadku tylko takie słowo pasuje ;) ) starego stolika ikeowskiego. Był tak zniszczony, że właściwie należałoby go wyrzucić, ale niestety budżet rodzinny nie pozwalał na kupno nowego, dlatego myślałam, myślałam i w końcu  wymyśliłam :)  Przy Sprężynkowych harcach stolik kawowy w wersji "Z Serwetką" całkowicie odpadał, (a jak się domyślacie taki właśnie mi się marzył). Postanowiłam więc oszukać mą przebiegłą córcie i przytwierdzić koronkowy wzór na stałe do blatu :) Na "sosnowy" wierzch położyłam plastikową serwetkę następnie całość parokrotnie potraktowałam białym akrylem do drewna. Po oderwaniu serwetki miałam to co chciałam :)
Ewentualne rozmazy zmyłam patyczkiem namoczonym w zmywaczu do paznokci, a na koniec cały wzór delikatnie przejechałam białą farbą (żeby serwetka mocno nie kontrastowała). Po drugiej stronie blatu srebrną farbą odbiłam ten sam motyw (niestety widzę, że na zdjęciach jest przysłonięty tacą :/). W każdym razie efekt wyszedł zadowalający :)
Oprócz prac upiększających naszą hacjendę znalazłam chwilę, żeby wybrać się na podbój alei mirabelkowej. Naiwnie wzięłam ze sobą jedynie mały koszyczek (niczym ze święconki), który ni w ząb nie pasował do ogromnych ilości toczących się zewsząd mirabelek. Ponieważ byłam z mamą i Sprężynką więc rąk do pracy też było co niemiara. W efekcie pchałyśmy kolorowe kulki we wszystkie zakamarki wózka Ulki. W domu powstał przepyszny placek mirabelkowy, upieczony z przepisu wygrzebanego z blogu Rogalik ( tutaj link bezpośrednio do ciasta ) :) Mniam! Polecam jest błyskawicznie prosty- niczym mufinki, dodatkowo uniwersalny bo pasuje do wszystkich sezonowych owoców, a na dodatek smakuje jak wyciągnięty prosto z babcinego pieca :)
 
Pomimo tego, że placek piekłam dwa razy, a część mirabelek wzięła ze sobą moja mama  i tak siedzieliśmy, wraz z mym dzielnym małżonkiem, do pierwszej w nocy i obieraliśmy, a następnie gotowaliśmy kompoty z pozostałej ilości miniaturowych śliwek.
Wracając jednak do meblowych poczynań chciałabym Wam przedstawić zabieloną komodę (na razie bez uchwytów) od której zaczęła się nasza przygoda z odnawianiem salonu. 
Chociaż na zdjęciu tego nie widać, wierzcie mi na słowo, była potwornie zniszczona. Pomimo moich nalegań M. nie kwapił się żeby ją wynieść na dwór i wyszlifować, a mi ona tak przeszkadzała.... 
Któregoś dnia mąż mój wrócił umęczony z pracy, a tu cały salon w bieli ! I to nie bieli farbowej, ale wiórowej. Bieli którą stworzyłam podczas szlifowania szlifierą wprost w salonie, przy obecności wszelkich kanap, dywanów, kieliszków,  poduch itp. elementów szczególnie lubiących wchłanianie pyłu. Memu mężowi ręce opadły, (a że ma długie to otarły się o zakurzoną podłogę ;)) i rzekł: "A jednak nie wytrzymałaś". Guzik prawda! "Wytrzymywałam bardzo długo z tymi niedopasowanymi sosnowymi, zjechanymi  meblami"- odparłam chojraczo, strzepując pył z ciążowego brzucha. M. tylko westchnął i spytał co następne planowałam zaatakować, to on to po objedzie zrobi :) Ha ! :) I w ten sposób zwerbowałam do akcji Odnawianie Salonu silnego mężczyznę, który nie ukrywam, bardzo mi się przydał ;)
Do przeczytania !


czwartek, 29 sierpnia 2013

Wyjaśnienia i dwa Obciążniki

Przyszedł czas wytłumaczyć dlaczego tak mało, a raczej w ogóle nie bywam wśród Was. Nie myślcie sobie, że powodem jest słomiany zapał do prowadzenia swojej strony. Nic z tych rzeczy. Ogromnie brakowało mi Waszych blogów i tęskniłam za tworzeniem wpisów. Często łapałam się na wymyślaniu przed snem treści kolejnego postu, który niestety później i tak nie powstawał :(
Od lutego mam dwa obciążniki... Jeden- krąży wokół mnie, z duuuużą i nieprzewidywalną prędkością.
Oto on :)

Natomiast drugi, póki co jest przytwierdzony do mnie na stałe i dość diametralnie zmienił mój środek ciężkości...
Wiem, wiem, "Ciąża to nie choroba" jak głosi ulubione powiedzenie pracodawców ;) ale jeśli to prawda to w takim razie moja musiała zmutować się z jakąś okrutną grypą żołądkową, która trzymała mnie w szachu dzień i noc przez 4 miesięce ;(((( Ulka jako roczne i półtoraroczne dziecko oczywiście nie zdawała sobie sprawy ze stanu zdrowia swojej mamusi co dość utrudniało nasze wspólne relacje...  Po paru guzach i sporej ilości zaaranżowanych przez Sprężynkę tzw. Niebezpiecznych Sytuacji trzeba było zaangażować do pomocy moją mamę.
Kiedy poczułam się już lepiej, a mama wróciła do siebie, przyszła upragniona wiosna, a wraz z nią ogrom pracy w ogrodzie, no i spore zaległości w domu.
Na szczęście wynaleziono taki cud jak agrowłóknina :) która uratowała mnie od syzyfowego pielenia chwastów. Wyłożyłam nią wszystkie grządki i tzw. trumny, czyli podwyższone zagony :) Jeśli ktoś jeszcze nie spróbował zabawy z tą czarną materią to gorąco polecam, połowa pracy w ogrodzie (i to tej mało przyjemnej) odeszła w zapomnienie.
Mieliśmy też niemiłą historię ze zdrowiem Urszulki. W trakcie rutynowych badaniach wykryto u niej bakterie Pseudomonas aeruginosa. Pomimo braków jakichkolwiek objawów lekarka wysłała Ulkę do szpitala na 10 dniową kuracje antybiotykową. Zdrowe, energiczne, wszędobylskie dziecko mieliśmy wysłać do szpitala, zamknąć w pokoju z naprawdę chorymi dziećmi i parę razy dziennie unieruchamiać, na czas podania kroplówki. Byłam załamana. Gdyby Ulka źle się czuła, to szukalibyśmy pomocy wszędzie, ale po niej nie było widać nawet grama osłabienia, a co dopiero mówić o chorobie. Ciąża automatycznie wykluczała moją obecność przy Urszulce, już nie mówiąc o nowych chorobach, które Sprężynka mogła przynieść do domu ze szpitala ! Minęły dwa bardzo nerwowe tygodnie zanim trafiliśmy na lekarza, który rozsądnie podszedł do tematu. Po kolejnych badaniach, których wyniki w większości okazały się poprawne! przepisał Ulce antybiotyk w kroplach do oczu (tylko tam przebywała bakteria). Po tygodniu nasz Sprężynujący Zbój był już całkowicie zdrowiusi :) a my uniknęliśmy szpitala :)
Potem nastały kosmiczne upały, które dla brzuchatych ciężarnych były koszmarem. Ponieważ "udało mi się" parę razy stracić przytomność (co nigdy wcześniej mi się nie przydarzyło) dostałam lekarski zakaz przebywania na słońcu. Natomiast dla energicznej Sprężynki, żar lejący się z nieba nie stanowił żadnego problemu, a wręcz przeciwnie! Dzięki upałom można było:
- godzinami pluskać się w basenie i to parę razy dziennie :)
- biegać pod wodnymi biczami
- jeść do woli ulubione owocki
 -grasować na sianie
- oddawać się ulubionemu zajęciu, czyli koszeniu trawy z tatą :)
- oraz ćwiczyć wspinaczkę po płotach i ogrodzeniach. Tutaj mama zdjęć raczej nie robiła, bo O DZIWO! jak tylko widziała Ulkę wiszącą na siatce, czy furtce zamiast biec po aparat biegła (z brzydkim słowem na ustach :/ ) w kierunku zwisającej jednostki. Na dowód jedyna powstała fotka (kliknięta w początkowym stadium wspinaczki)

Jak widzicie Ulka nie należy do spokojnych dziewczynek. Jest kochana, towarzyska, wiecznie uśmiechnięta i nic jej nie przeszkadza, ale wypełnia ją ogrom siły i energii, ma też wyjątkowe zamiłowanie do sportu,  ruchu, ekstremalnych wyzwań, a po dziadku odziedziczyła pomysłowość MacGyvera, dlatego bardzo trudno było mi nad nią zapanować. Musiałam w 100% poświęcić się opiece nad Ulką, a w wolnych chwilach nadrabiałam zaległości w domu i w ogrodzie. Moja pracownia legła w gruzach, w przenośni i dosłownie. Praca nad jakimkolwiek plastycznym zleceniem stała się właściwie niemożliwa, dlatego sporo zamówień musiałam odrzucić. Część z nich, jak np. Wymianka z Myszelką (umówiona jeszcze w grudniu) wstyd przyznać ale przeze mnie nie została zrealizowana :( Mam nadzieję, że Myszelka mi to wybaczy :(
Dostałam też wspaniałe prezenty, od Patrycji z blogu Meine Kleine Welt i Jerzynki z Wietrznych przemeblowań za które już dawno powinnam publicznie podziękować ! Oba sprawiły mi ogromną radość i zajmują honorowe miejsce w naszym domku :)
 
Wracając jeszcze do tematu "Dlaczego Niezapominatka zniknęła", nie mogę nie wspomnieć, o jeszcze jednej trudności, a mianowicie o fakcie, że wszystkie powyżej opisane przeze mnie wydarzenia odbywały się wśród kurzu, hałasu i wtórze robotniczych przekleństw, gdyż wraz z nadejściem lata rozpoczęliśmy wykańczanie górnego piętra domu. Do zimy zdołaliśmy zrobić tylko parter, a góra stała nietknięta. Teraz, kiedy na świecie ma się pojawić Anielka :) (no właśnie ;) tym samym zdradziłam, że będzie to kolejna dziewczynka :) ) postanowiliśmy zrobić wszystko, żeby mieć do dyspozycji przynajmniej jeszcze jeden pokój- czyli górną sypialnie. Na dzień dzisiejszy przez nasz dom przewinęła się ekipa: Panów Ścianiarzy, Panów Podłogarzy i Panów Hydraulików (jeśli chodzi o ilość wytworzonego hałasu to jest to moja "ulubiona" brygada :/ ) Teraz z utęsknieniem oczekujemy Panów Suficiarzy, którzy niestety trzeci raz przekładają termin swojego nadejścia :(  Zupełnie nie są wrażliwi na argumenty, że terminu porodu Anielki nie da się już tak łatwo przesunąć, a wiadomo, bez czego jak bez czego, ale zimą bez sufitów, z noworodkiem mieszkać się nie da :/
Do końca października zostały dwa miesiące, mój instynkt Wicia Gniazda wzmaga się okrutnie, a ja wciąż nie mam gdzie WIĆ!!!! Wciskam więc wszelkie niemowlęce gadżety po różnorakich kontach naszego parteru z wielką nadzieją, że jak przyjdzie Ten dzień to będę pamiętać gdzie co włożyłam :/ Ponieważ mam sporą potrzeba opanowania przestrzeni wokół siebie, a nie mogę szykować kącika dla Anielki postanowiłam ogarnąć to co już mamy, czyli salon i kuchnie. Z salonem poszło mi całkiem nieźle. Zawdzięczam to głównie dziadkom Ulki, gdyż zabrali naszą Sprężynkę na ponad dwa tygodnie do siebie co pozwoliło mi wyszlifować i pomalować większość mebli :) Jednak o tym będzie w następnym poście, który już czeka na  publikację :) Kuchnia jest jeszcze w trakcie drobnych ulepszeń, więc w tym temacie nic jeszcze nie obiecuje. 
 Do przeczytania !






Polub mnie