Na wstępie tłumaczę dlaczego pod datą dzisiejszą kryją się
teksty z różnego czasu. Najczęściej posty piszę w naszym nowym domu, gdzie nie
ma internetu dlatego publikowanie tego, co stworzę zaraz po napisaniu, nie jest
możliwe, robię to dopiero podczas wizyty w cywilizowanym świecie. Najczęściej
na kolanach w aucie po zakupach w Biedronce czy w sklepie budowlanym ;).
Dlatego oprócz daty publikacji, która pojawia się automatycznie, będę
umieszczała datę powstania posta. Mam nadzieję, że za bardzo nie zagmatwałam
sprawy ;)
A więc:
Post z 5 sierpnia 2012
Od wczoraj jest z nami nasza kochana Sprężyna, która wróciła
ze swoich pierwszych w życiu wakacji. Jak to najczęściej bywa w wieku 7
miesięcy, były to wczasy u dziadków. Z tego co mi zdradziła, to kapała się w
baseniku i w....misce :), dużo spacerkowała, sporo też grandziła z babcią. A
od stęsknionych rodziców dostała pierwsze krzesełko do jedzenia obiadków.
Jak już pisałam w poprzednim poście w czasie gdy Ulka odpoczywała,
ja walczyłam z farbami. Chociaż bardzo się starałam, to nie zdążyłam przed
powrotem córeczki skończyć wszystkiego, dlatego dzisiaj maż mój przejął pędzel
i wałek, a ja z uczuciem ulgi chwyciłam za rączkę wózka i powędrowałam ze
Sprężynką na spacer podziwiać co w ciągu ostatnich dwóch tygodni przyroda
zmalowała. Widziałyśmy piękną łąkę pełną puchatych białych ostów, malownicze
pole ze ściętym już zbożem i perfekcyjnie zwiniętymi balami siana oraz uroczy
strumyk porośnięty łąkowymi kwiatami.
Natomiast rano przywitała nas rosa pięknie oblepiająca
ogrodowe pajęczyny.
A tu na zdjęciu nasz domek. Moja mama uparcie twierdzi, że z
tej strony wygląda jak stodoła. Chyba coś w tym jest....
Po przyjeździe do domu okazało się, że kochany M. w przerwie
między jednym kolorem farby, a drugim powiesił na tarasie kuchennym stary
wieszak, dzięki czemu zyskałam przydatną suszarnie do ziół J.
Nasz mały przykuchenny tarasik, był moim marzeniem od kiedy
tylko zaczęłam poważnie myśleć o domu. Zawsze chciałam mieć miejsce, gdzie pod
gołym niebe będę mogła: obierać warzywa, kisić ogórki, przesadzać kwiatki,
kleić i pleść roślinne dekoracje. Po prostu w babski sposób działać bez troski
o bałagan. Taras miał przylegać bezpośrednio do kuchni, żebym miała blisko do
bulgoczącej zupy w garnku i do najpotrzebniejszych przyborów kuchennych. Tak
też się stało, tylko, że z braku finansów wylaliśmy betonem jedynie ten taras,
główny (reprezentacyjny) zostawiając sobie na późniejsze lata. W efekcie mój
maleńki, podręczny kuchenny wylot na ogród stał się podstawowym,
reprezentacyjnym miejscem spotkań. Mam nadzieję, że w przyszłym sezonie uda nam
się zagospodarować przestrzeń przy wejściu do dużego pokoju (już nie koniecznie
betonową wylewką) dzięki czemu mój mały przykuchenny azyl zyska planowaną
intymność i ciszę. Podejrzewam jednak, że tak jak głosi ludowa mądrość:
„Najlepsze imprezy kończą się zawsze w kuchni”, tak też w tym wypadku goście i
tak prędzej czy później zaatakują mój kącik. Zresztą nic dziwnego, bo jest on położony
w bardzo dogodnym miejscu. Osłonięty od wiatru (który wieje u nas z
niemiłosierną siła), częściowo zadaszony i najważniejsze- ocieniony, jest nie
tylko przyjemnym miejscem dla ludzi i zwierzaków, ale także dla ziół. Pod małym
daszkiem, schowane przed promieniami słońca, owiewane tylko lekkim wietrzykiem
od dziś suszą się pęczki mięty, pietruszki, szałwi, bazylii, melisy i różnych
innych roślinek.
Na jeszcze nie
otynkowanej ścianie wieszak prezentuje się mało efektownie, ale przynajmniej
mamy do czego dążyć.
Pozdrawiam i do następnego razu J
jak miło, że do mnie trafiłaś, dzięki temu ja mogę poznac teraz Ciebie :)
OdpowiedzUsuńchyba mamy córcie w tym samym wieku ;)
zjawiskowe zdjęcie pajęczyny!
ja też ze spacerów z moją Zosią zawsze jakieś skarby natury znosiłam do domu!
pozdrawiam, lecę poznawac Cię dalej :)