wtorek, 30 września 2014

Morskie opowieści z myszą w epilogu.


Znacie to uczucie kiedy powracacie do miejsc dawno nieodwiedzanych, a one jawią się Wam w zupełnie innych kolorkach ? 
Macierzyństwo jest właśnie taką magiczną przygodą, która na dobre zmienia spojrzenie na wszystkie, ale to naprawdę wszystkie dotychczas znane miejsca, przedmioty, istoty i rozrywki. To co dawnej nas bawiło w towarzystwie dzieci staje się niebezpieczne i nudne (przeważnie tylko dla Twojej pociechy), a to co było infantylne i kiczowate daje nadzieję na przynajmniej 20 minut spokoju.
Dlaczego piszę te słowa na początku postu o Bałtyku? bo ostatni raz nad brzegiem morza przechadzałam się jako istota bezdzieciata i bezmężata, czyli wolna. Po tegorocznym urlopie w Trójmieście ogrom wody, szum fal, plaża wszystko nabrało dla mnie zupełnie innego znaczenia, zdecydowanie mniej romantycznego ;)
 
Ulka nad morzem była pierwszy raz w życiu i jak to zazwyczaj bywa cała rodzina z napięciem oczekiwała relacji z niezwykle istotnego wydarzenia: "Pierwszy kontakt Sprężyny z wielką wodą". No i co??? A nico! Ula weszła na plażę z taka samą miną jak parę minut wcześniej na klatkę schodową. Gdzie te oczy pełne łez szczęścia ? Gdzie krzyki radości, otwarte usta ze zdziwienia, gdzie ? Z lekka się zdenerwowałam, że moje dziecię jest pozbawione ludzkich uczuć, ale na szczęście mewy, dzielne istoty, uratowały sytuację. Dały radę ruszyć serce Uli na tyle, że gdyby nie liny do wyciągania łódek Sprężyna zapewne zapędziła by je do portu w Gdyni (w pozycji poniższej :)).
Ponieważ staram się być przezorną osobą (a przynajmniej przezorną mamą) na pierwszą wyprawę zawdziałam Uli kalosze. Kontakt z morzem jest ważny zarówno wzrokowy jak i dotykowy, ale znając sprężynujący charakter swojego dziecięcia postanowiłam na pierwszy raz nie odkrywać najbardziej frapującej karty, jaką jest moczenie małych stópek w wodzie. I chociaż Ula każdego bosego plażowicza omiatała tęsknym wzrokiem udało mi się doprowadzić ją w kaloszach prawie pod samo sopockie molo. Dlaczego prawie? bo w końcu nagięłam swoją zasadę i pozwoliłam Uli zamoczyć gumiaki w wodzie. Ulka bardzo grzecznie, tak jak przykazałam zabrodziła w wodzie tylko po kostki, a następnie odbiła się niczym kauczuk od przybrzeżnego piasku i plasneło w nadchodzącą falę. Mokra byłam ja i ona i przechodzący w pobliżu pan, przy czym ja jedynie popryskana, pan z lekka zadziwiony, a Ula umoczona od pasa w dół. 
I co teraz?? Za zimno, żeby podjąć próbę schnięcia na plaży, a za daleko żeby wracać z wilgotną dwuletnią syrenką :/ Popełzłam więc z umoczoną sobą i umoczoną Ulą do najbliższego sklepu z odzieżą dziecięcą, wydałam 29,90 zł na dresowe spodnie, które w second handzie kosztowały by w porywach 8 zł i zabrałam się za publiczne przebieranie nieszczęśnicy. Żyby nie było tak łatwo mokre okazały się również skarpetki i buty.
Nie pozostało mi nic innego jak zaczepiać przechodniów wyglądających na tubylców (i to klientów lumpeksów) z pytaniem gdzie znajduje się najbliższy sklep z używaną odzieżą. Znalezienie takiej grupy społecznej na Monciaku nie należy do najłatwiejszych i najprzyjemniejszych urlopowych zadań :/ Pogoda była coraz ładniejsza więc z każdym metrem zdejmowałyśmy z siebie kolejną ranną warstwę odzieży. Kiedy trafiłyśmy pod interesujący nas adres byłam tak obwieszona kurtkami, polarami, swetrami i mokrą Ulą że nie miałam rąk żeby otworzyć drzwi. Po zakupach okazało się, że jest na tyle późno, że żeby ślimaczym (czytaj:dziecięcym) tempem dojść na umówiony obiad trzeba już wracać.
Od tego czasu w torebce nosiłam dodatkowy strój dla Uli (łącznie z bucikami), który oczywiście przez kolejne 10 dni nigdy mi się nie przydał ;)
Tak wyglądał  pierwszy dzień nad morzem Sprężyny i Przezornej Matki (dla bardziej dociekliwych M. z Anielką dojechali do nas parę dni później).
A teraz kilka zdjęć dla tych którzy uważają, że polskie morze nie może konkurować z zagranicznymi plażami. Guzik prawda! Podziwiajcie !
 
 
  
Epilog
Po powrocie z prawie dwutygodniowych wakacji wkroczyliśmy do swojej hacjendy zmęczeni ale też pełni pozytywnej energii. Pierwsze co zrobiłam (dzierżąc w rękach Anielkę) to zawitałam do przykuchennej spiżarni, a tam... "Mysz!". Na mój krzyk w tempie błyskawicy przybiegła Sprężyna z wypiekami na twarzy i żądaniem na ustach: "Mama chce zobaczyć mysz!" próbując wcisnąć się między moją łydkę, a światło drzwi. Nelka od nagłego zamieszania wpadła w ryczącą rozpacz, a mój małżonek (lew rodziny) wypuścił z rąk walizki, a z zębów torby z zabawkami i zaklął siarczyście. "Tak się nie mówi tato!" wysepleniła Ula i wykorzystując moją chwilę dezorientacji chwyciła za klamkę spiżarni. 
Dopiero po położeniu dziewczyn do łóżek i ponownym otwarciu gryzoniowego hotelu dotarł do nas ogrom zniszczenia jaki zrobiła ta paskuda. Nie będę się rozpisywać jak wyglądała spiżarnia i jak pachniała... bo każdy jest w stanie wyobrazić sobie czego może dokonać przez tydzień nie hamowana niczym mysz. Sajgon. To jedyne słowo, które przychodzi mi na myśl :/ Jakbym wtedy dorwała moje koty to naprałabym im na włochate tyłki, że ho ho!!
Okazało się, że oprócz Sprężyny (która z akcji mysz została z oczywistych powód wycofana) tylko ja nie czuję obrzydliwej niechęci do zamknięcia się z nowym lokatorem w klitce i wyniesienia resztek dobytku :/ Po znalezieniu winowajczyni i wykurzeniu jej z domu zabrałam się za dezynfekcję całego domu (łącznie z polewaniem wrzątkiem powierzchni poziomych i pionowych). Zajęło mi to tydzień! a kiedy wszystko z powrotem trafiło do wypucowanych szuflad, a ja odetchnęłam z ulgą ....znalazłam nowe ślady ! Aaaaaaa!!! Jak ja wtedy brzydko mówiłam! Koszmar pogłębił się jeszcze bardziej kiedy po paru dniach wyszło na jaw, że to nie mysz, a wytresowany włochaty nindża, który robi nas w bambuko, pokonując łapkę za łapką i zjadając przynętę za przynętą, bez uszczerbku na zdrowiu. Na szczęście wszystko zakończyło się zwycięstwem wojsk homo sapiens. Natomiast mój małżonek ma nauczkę, że trzymanie otwartego garażu we wrześniu, nawet "na chwilkę" (która w praktyce trwa pół dnia) nie jest godnym powtórzenia eksperymentem :/

Na sam koniuszek pozdrowienia od moich najodowanych dziewuszek dla starych i nowych podczytywaczy :)

Do następnego przeczytania !

20 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Tak Qrko zżarło :( To chyba ta mysz ;)
      Coś się dzieje z moim bloggerem :((((

      Usuń
    2. na usprawiedliwienie Uleńki pisałam o historyjce rodzinnej sprzed ponad 20 lat...mój młodszy-o wiele kuzyn z kieleckiego przyjechał z ciocią na wakacje-każdy z natężeniem na twarzy oczekiwał na jego pierwsza reakcje na widok wielkiej wody....a wówczas chyba 5-6 latek z wielkim płaczek wykrzyknął:
      -W d....mam morze ja chcę do kunia!!!!!!!!
      do dziś wywołuje u nas to wspomnienie dziki śmiech:)))

      Usuń
  2. No nie!!!Ty bylaś w Gdyni!!!????I nie napisałaś do mnie i nie spotkałyśmy się???:)Normalnie nie mogę tego przeżyć,byłaś tak blisko :)No szkoda.Ale cieszę się,że Gdynia Ci się spodobała.To piękne miasto,moje ukochane:)A widok morza to najpiękniejsze co może byc.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja właśnie tak się zastanawiałam, czy Wy z Ewą nie mieszkacie w morskich okolicach??? Pogrzebałam w internecie i doszłam do wniosku, że masz działkę w Dębkach, a zamieszkujesz woj. łódzkie i dlatego nic się nie odezwałam. A Ty mogłaś się ze mną spotkać! ? Jaka szkoda, że jednak nic nie napisałam :(((( Na szczęście w Sopocie mieszka moja kuzynka, więc jak następnym razem ją odwiedzę, będę już wiedziała do kogo wprosić się na pyszne co nieco ;)
      Byliśmy tylko w okolicy klifu i w parku (jeśli chodzi o Gdynię) i chociaż to tylko kawałek Gdyni to szalenie nam się podobało :)

      Usuń
    2. Co do morza i pogody i zimna i wielkiej wody to z nami jest tak: ja pod kocem w polarze, za parawanem a Zuzka z mężem w wielkich falach!!! Brr...ale zdrowi byli:) A jak była mała to kalosze u mego boku (pod kocem) a ONA gile do pasa i wodzie brodziła ale bluza polarowa na górze była...to jest najlepszy sposób na zahartowanie dziecka - serio! A co do myszy to sie uśmiałam. Ja na szczęście z tych co nie boja się myszy ( mnie pajaki przerażają) , ale sprzątania i wietrzenia po nich zawsze jest...

      Usuń
    3. Ewko a ja myślałam, ze Wy z ateą mieszkacie w jednej miejscowości. Teraz już wiem, ze jak będę wybierać się do Łodzi to piszę do Ciebie, a jak nad morze to do atei :))))
      Jak mąż dojechał do nas to razem z Ulą się hartowali w falach, ale ja, tak jak TY, nie przepadam za tego typu rozrywkami ;)

      Usuń
    4. Ja do Wielunia zapraszam:))) A z Beatą to znajomość poprzez bloga, znamy sie jak stare konie, robimy razem zakupy, nawet na spacery chodzimy, ale jeszcze sie nie widziałyśmy na "żywo' :)

      Usuń
  3. Dwa ostatnie zdjęcia przebiły wszystko - ależ te Twoje Dziewczyny to istne słodziaki! Gratuluję!!! :) Post jak zwykle napisany z literackim zacięciem. Morze nasze podziwiam podobnie, jak Ty, ale nie wiem, czy bym znalazła w sobie determinację, by stawić czoła myszy, brrr... Pozdrawiam wyrażając na zakończenie nadzieję, że teraz, wypoczęta i najodowana, będziesz nas częściej raczyła swoimi wpisami :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Doranmaa, Ty zawsze tak ładnie umiesz mnie pochwalić :))) Dziękuje Ci bardzo :)
      Co do myszy to zupełnie się ich nie boję (mam na koncie parę chomików ;)) natomiast przerażają mnie choroby, które gryzonie przenoszą, brrrrr... :/
      Mam w planach pisać zdecydowanie częściej, ale ciiii.... bo jeszcze zapeszę ;)

      Usuń
  4. Dla mnie nasze morze jest najcudowniejsze, a dla pocieszenia to u nas tez była walka z myszą przez długi czas, szkodnik zjadł mi obrus i nie reagował na żadne trutki

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zuza w takim razie sezon na na myszy ogłaszam za otwarty :///

      Usuń
  5. Mój trzyletni chrześniak był w tym roku pierwszy raz nad morzem i reakcja była taka jak Ulki. ;)) Myślę, że my jak byliśmy dziećmi to często w późniejszym wieku trafialiśmy po raz pierwszy na nadmorskie plaże. Rodzicie wcześniej długo opowiadali jakie to piękne i stąd były nasze zachwyty. ;) A takie maluchy to wiadomo - zupełnie inne spojrzenie na świat. ;)

    U mnie w ZG przed rozpoczęciem roku szkolnego nie można było dorwać dresów w lumpach, w marketach... a cena 30 zł to była wymarzona cena! Większość spodni kosztowała minimum 50 zł...

    Akcji z myszą współczuję! Następnym razem daj znać - wypożyczę Ci moją Helcię :D ona jest niesamowicie łowna! :))

    Buziaki :)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moje kociambry się nie popisały. Już je ostrzegłam, że jak drugi raz zawiodą to wypożyczę Twoją Helcię ;)
      Co do reakcji Ulki to sama nie wiem, czego się spodziewałam, ale wiadomo, człowiek jedzie tyle km żeby ja ucieszyć, a ona zwis, na szczęście szybko się rozkręciła ;)
      Taaaak wiem, ceny ubranek są teraz zatrważające :/
      Ściskam mocno !

      Usuń
  6. Skąd ja to znam...urlop z dziećmi to nie urlop tylko gonitwa i oczy dookoła głowy....może jak będą starsze, to będzie to bardziej przypominało urlop ;) Co do myszy to niestety sezon w pełni i trzeba uważać kto nam sie pakuje do domu...dobrze, że dało sie Wam pozbyc grzyzonia :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To był nasz pierwszy porządny urlop z dziewczynkami i rzeczywiście bardzo różnił się od kawalerskich wypadów. Doszliśmy jednak z mężem do wniosku, że dzięki dzieciom więcej zwiedziliśmy i mieliśmy większą mobilizację, żeby ruszyć się z mieszkania. Wszystko ma swoje plusy i minusy, no...oprócz posiadania myszy w domu to chyba sam minus ;)

      Usuń
  7. Taka nieprzygotowana pojechałaś?! Zawsze, ale to zawsze, za każdym razem - na pierwsze wyjście na plażę obowiązkowy zestaw na przebranie. Nie ważne czy to pierwszy, drugi czy czwarty wyjazd ;)
    Akcja z myszą dla mnie bomba. Bo mój Młody też by się rwał z okrzykiem, że chce zobaczyć - dokładnie jak Sprężyna. A Pan Mąż też nie może zrozumieć, że jesień i myszy itp. itd. Oczywiście nie zazdroszczę walki i sprzątania...
    Ściskam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja byłam taka naiwna, myślałam, że same kalosze wystarczą :/
      Dla mnie akcja mysz też była jak bomba, spadająca na moją kuchnie ;)
      Pozdrawiam

      Usuń
  8. Pięknie! Wybrzeże widziane oczami turystów ;-) - ja mam te widoki w zasięgu ręki, albo oka... a ciuszki na przebranie to zawsze był obowiązkowy nadbagaż w czasie spacerków. Gryzoni współczuję, ale wiesz mi, jest coś gorszego - zwłaszcza w blokach, a dokładnie w piwnicach... szczury. Jeśli tylko czasami korzysta się z piwnicy, to szczury potrafią zrobić niewyobrażalny armagedon...
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń

Polub mnie